Galeria przy ul. Mariackiej 46/47 w Gdańsku

czynna od poniedziałku do piątku w godzinach 11.00-17.00

Galeria ul. Mariacka

Z Maciejem Bibersteinem o prawdziwym, podskórnym życiu rozmawia Ida Łotocka-Huelle

17 sierpnia 2017 r.


I.Ł. W naszej galerii prezentuje Pan malarstwo, ale nie tylko. Jaki zamysł towarzyszy wystawie?

M.B. To wystawa malarstwa i rysunku. Pokazuję również swoje albumy, szkicowniki, książki artystyczne, które tworzyłem ostatnimi czasy.

I.Ł. Czyli artystyczny diariusz?

M.B. Coś w tym rodzaju. To obrazy z ostatnich 2 lat, ale sięgające również mojej dawnej ikonografii. Jestem obecnie w momencie przełomowym. Planuję stworzyć pewną specyficzną artystyczną książkę.

I.Ł. Zajmuje się Pan również fotografią.

M.B. I nie chwaląc się, tylko informacyjnie powiem, że w 1998 r., rok po ukończeniu studiów otrzymałem nagrodę za najlepsze zdjęcia portretowe miesięcznika „Foto”, a jednoosobowym jury był Krzysztof Gierałtowski, bardzo ważna dla polskiej fotografii postać.

I.Ł. Jaki kierunek studiów Pan kończył?

M.B. Studiowałem we Wrocławiu. Najpierw cztery lata Akademii Medycznej, potem ASP. Tak wyszło. Jest więc we mnie, jako artyście jeszcze 2/3 lekarza. Malarstwo studiowałem u profesora Konrada Jarockiego, a dyplom z grafiki zrobiłem u profesora Romana Kowalika. Na studiach zajmowałem się sitodrukiem, malarstwem i fotografią.

I.Ł. Czy zainteresowanie ludzkim ciałem ma źródło właśnie w Pańskiej wiedzy medycznej?

M.B. Ma wiele źródeł, nawet w historii rodzinnej. W mojej rodzinie byli artyści lekarze, prawnicy, a dziadek był rzeźnikiem, czyli uprawiał dziedzinę w pewnym sensie pokrewną, jeśli chodzi o cykl życia i śmierci. Poza tym był człowiekiem wszechstronnym i wykształconym. Chciał zostać aktorem, świetnie grał na skrzypcach.

I.Ł. Czyli talenty odziedziczone, a jakie i inne inspiracje do twórczości?

M.B. Wiele: kaligrafia japońska, malarstwo Davida Bacona, Luciana Freuda. Ale również bliższe pokrewieństwa. Z mojej rodziny, Bibersteinów pochodzi Franciszek Starowieyski. On był ze Starowieyskich Biberstainów, ja jestem z Białkowskich Bibersteinów. Moja mama, bo to jej rodzina, bardzo pilnowała, byśmy się nie poznali, ze względu na domniemany zgubny wpływ na mnie jego hulaszczego trybu życia. Trzy lata temu w Sopocie przypadkiem trafiłem na jego wystawę i zobaczyłem pewne zadziwiające twórcze pokrewieństwa. Rysowałem wtedy ciało kobiece pokryte jakby dołkami przypominającymi blizny i zobaczyłem coś podobnego u Franciszka Starowieyskiego. Był to dla mnie wstrząs. Znałem oczywiście wcześniej jego twórczość, ale tej pracy i tego artystycznego zabiegu nie znałem. Nasza rodzina ma jakieś bardzo silne geny. Nawet przy bardzo rozwodnionych pokrewieństwach pewne cechy osobnicze wyraziście się powtarzają, a Starowieyski był taka osobę, która uosabiała geny rodzinne w pełni.

I.Ł. Czyli entelechia rodzinnego rozwoju, najkorzystniejszy dobór cech?

M.B. Właśnie i ma to na nas wpływ. Długo broniłem się przed tym pokrewieństwem i nazwiskiem, ale kilka lat temu przyjąłem w końcu nazwisko rodowe, bo w jakiś sposób przenoszę rodzinną tradycję. Na studiach artystycznych spotkałem dwóch kolegów, którzy mieli takie nazwisko, jak moja matka. Myślałem, że to przypadkowa zbieżność nazwisk. Okazało się jednak, że to kuzyni. Poszliśmy każdy inną, ale artystyczną drogą.

I.Ł. Czyli dzięki wyposażeniu genetycznemu ma Pan na czym budować aktywność twórczą. To mocny pień.

M.B. Daje go również medyczna tradycja rodzinna. W domu natrafiałem na kości, czaszki. Łaciny, jako pięciolatek uczyłem się razem z siostrą z albumu anatomicznego Chmielnikowa. Fascynowały mnie umieszczone tam pięknie, kolorowe plansze anatomiczne ze wspaniałymi precyzyjnymi rysunkami. W tamtych czasach wychodziło czasopismo „Problemy”, w którym między innymi natknąłem się na diagramy fizjologiczne ciała ludzkiego opracowane pod kątem ilości receptorów. Zgrafizowanie takiego kontekstu dawało niesamowite deformacje. Organy zawierające więcej receptorów w rysunku były powiększone.

I.Ł. To inspirowało, bo działało na wyobraźnię młodego człowieka?

M.B. Podobnie jak wszelkie rysunki wnętrza ludzkiego ciała, to co się dzieje pod naszą skórą. Uprawiając akt uważam, że ciało jest swego rodzaju kostiumem i akt jest nim nacechowany. Istotniejsze jest to co się dzieje pod skórą.

I.Ł. Pod skórą jest prawdziwe życie?

M.B. Prawdziwe życie jest wewnątrz. Do tego dochodzi świadomość różnych procesów rozrodowych, które niekontrolowane przybierają kształt nowotworów. Jest to zarazem przerażające i ciekawe. Nasze ciało jest w stanie wytwarzać formy, których byśmy się nie spodziewali. Fascynujący rozrost tkanek.

I.Ł. Czy z tą fascynacją jest związana Pańska twórczość performerska?

17 sierpnai 2017 r.

M.B. Performance dotyczą również ciała, ale są powiązane z pierwotnymi rytuałami. Próbują odtwarzać widzialne pozostałości po paleolicie, neolicie. Tu chodzi o warstwę kulturową. Używanie tych samych pigmentów, substancji barwnych: czerwienie, ziemie, żółcie. Pierwotna paleta barwna oraz gest podczas malowania, sposób użycia farby. Tak jak to robi się w kaligrafii japońskiej i action painting. Z tym też związany był mój performance mediolański, podczas którego. Ciała modelki pomalowanego czerwoną ochrą użyłem jako matrycy i odbijałem na białym płótnie. Gest pierwotnego rytuału płodności. Symbolika białego płótna dla malarza to, jak twierdził w listach do brata Vincent van Gogh, rodzaj śmierci malarza, wyzwanie i jednocześnie zapowiedź możliwej klęski. Na tej bieli – śmierci, pustce odbiłem w czerwonej ochrze ludzkie ciało.

I.Ł. Z jednej strony symbolika koloru i ciała, a z drugiej czynność, gest, ruch powiązane w jednym zdarzeniu. Czego jest nośnikiem, jakiego znaczenia?

M.B. Cyklu narodzin i śmierci zamykanego i rozpoczynanego od nowa. Wojny malarza z białym płótnem, które mówi: nie potrafisz! Nawet jak ci się uda musisz iść dalej, rozpoczynać zmagania wciąż od nowa, pustkę, śmierć zastępować życiem. Kontakt ciała z płótnem, malarski gest, bezpośredniość. Gest, ruch również staram się utrwalać w fotografii. Tu inspiracją stała się twórczość amerykańskiego fotografa Edwearda Muybridga, który jako pierwszy starał się utrwalać ruch, poszczególne jego sekwencje, np. biegu konia. Stało się to jego obsesją, podobno w ten sposób analizował gest, którym zabił swojego rywala do ręki ukochanej kobiety.

I.Ł. Maluje Pan głównie ciało kobiece. Czy inspiracja idzie z formy ciała modelki, czy odwrotnie, formuje pan ciał zgodnie z wymyśloną wcześniej ekspresją?

M.B. To jest gdzieś po środku. Zresztą nie maluję konkretnych osób, to totemy kobiet, archetyp kobiecości związane z Wielką Matką, kultem ziemi, boginią płodności, boginią pszczołą. Znowu chodzi o cykl narodzi i śmierci, zaistnienia i unicestwienia, różnych stadiów rozwoju aż do śmierci. Jak w słynnej kwestii z „Czekając na Godota” Becketta: „Kobiety rodzą nad grobem… słońce wschodzi na chwilę, a potem znowu noc.” Podobnie jak w twórczości surrealistów interesuje mnie sensualność, okrucieństwo, narodziny i śmierć, to wszystko, co człowiek w wersji świadomej odrzuca. Na wystawie prezentują album o tytule, który jest angielską grą słów: „Internal Women i Infernal Women”- kobieta wewnętrzna i kobieta piekielna. Rysunki mają odniesienia do hermetyzmu. Miałem taki epizod twórczy: cykl prac do „Piekła” z „Boskiej Komedii” Dantego. Studiowałem w związku z tym traktaty hermetyczne związane z symboliką cyklu przemian, wspaniałe diagramy idei hermetycznych, ich bogatą, niezmiernie interesującą stronę graficzną. W tym albumie są również próbki pisma fikcyjnego, niejako jedynie pisarskiego gestu.

I.Ł. Bardzo dziękuję za rozmowę.

DMC Firewall is a Joomla Security extension!